Czas opisać swoją traumę i zostawić to w tyle. Dużo we mnie goryczy po tym porodzie i prawdę mówiąc nie chcę go pamiętać. To nie był najszczęśliwszy dzień w moim życiu, choć teraz szczęście mnie przepełnia, że mamy takie cudo w domu i że w końcu tworzymy rodzinę. Wszystko się jakoś tak poukładało. Żal tylko, że żeby Luby zrozumiał, co nam robi, musiał dostać trzy szybkie w twarz. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło i uważałam to zawsze za największą zniewagę, a on następnego dnia wyżalił się mojej mamie...
Ale od brzegu. W dzień planowanego terminu porodu o 5:10 wypadła mi resztka czopu śluzowego i zaczęły się skurcze. Próbowałam obudzić Lubego, ale spał jak kamień, ani drgnął. Skurcze miałam od razu co 10 minut, od razu zmuszające do parcia. Jak się książe obudził poszliśmy (jeszcze o własnych siłach) do szpitala, mamy 15 minut spacerkiem, więc po drodze złapał mnie jeden skurcz, na który musieliśmy zrobić przystanek. W szpitalu podłączyli mnie pod KTG, nie byłam w stanie spokojnie uleżeć, bolało. Weszła położna, widząc mnie skręcającą się z bólu, zapytała, co się dzieje, ale stwierdziła, że jeśli jeszcze jestem w stanie mówić, to nie rodzę. Odesłali mnie do domu, Luby wyszedł, zostałam sama, a ból z każdą chwilą się nasilał, skurcze stawały się coraz częstsze. Zrobiłam sobie kąpiel, co było nie lada wyczynem, bo bojler nam wysiadł kilka tygodni wcześniej. Zagotowałam 11 czajników wody, gotując kolejny, poprzedni już stygł wlany do wanny. W końcu wody wystarczyło do zamoczenia porządnie pleców. Nie przyniosło ulgi, żadnej. Zdążyłam się ogolić. Nagle poczułam ostry ból, z ogromnym trudem udało mi się wyjść w końcu z wanny. Zaczęłam w lekkiej panice dzwonić do przyjaciółki, czy zna jakiś sposób żeby mi ulżyć, bo przecież w szpitalu powiedzieli, że nie rodzę. Kazała mi bezwzględnie dzwonić do mojej mamy. Do teraz nie wiem po co, ale byłam tak zrezygnowana, że posłuchałabym każdej rady. Mama kazała szorować do szpitala, natychmiast. Nie mogłam dodzwonić się do Lubego, kretyn nie odbierał komórki. Płakałam z bólu i rozpaczy, nie chciałam jechać sama, miałam wrażenie że urodzę za chwilę, chciałam żeby był. W końcu po kolejnym telefonie mamy z ponagleniem i coraz boleśniejszych skurczach, dałam za wygraną, była 16:50, zadzwoniłam pod 112. Ledwie byłam w stanie wydusić z siebie dane, skurcze miałam co ok 2-3minuty jak mi się wydawało i już faktycznie ledwo mówiłam przynajmniej podczas nich. Musiałam zamówić karetkę, bo wtedy mają obowiązek przyjąć Cię do szpitala choćby na obserwację, nie mogą powiedzieć że nie rodzę i mam wracać do domu. Karetka wezwana, Luby nadal nie odbiera, ogromny stres, przecież nie tak miało być. Nagle zadzwonił; że już jest niedaleko, wraca do domu więc nie odbierał już telefonu bo po co. Myślałam że go zabiję, rozszarpię własnymi zębami jak wilki. Dotarł w ostatniej chwili, kazałam mu jeszcze szorować na górę po torbę szpitalną. Sygnał karetki słychać było coraz bliżej, stałam na dole marznąc, w końcu przyjechali. Panowie byli na tyle mili, że pozwolili Lubemu jechać z nami, co jak się potem okazało jest niezgodne z przepisami. Zmierzyli mi skurcze, co 4 minuty jednak. Dotarliśmy na izbę przyjęć, zostałam tam przewieziona wózkiem inwalidzkim mimo że nie chciałam, bo stwierdzili, że już nie dam rady ustać.
I tu zaczyna się mój koszmar. Przyjmowała mnie ta położna, która wcześniej odesłała mnie do domu. Wprost powiedziała, że po co przyjechałam, przecież mówiła że nie rodzę. Nogi się pode mną ugięły, poczułam że nie otrzymam wsparcia ani pomocy. Zbadały mnie, tylko 1,5 cm rozwarcia, z czym ja się do nich zgłaszam?! Z naganą w głosie oznajmiono mi, że nie dostanę miejsca na porodówce, a wezmą mnie na oddział ginekologiczny. Wszystko mi było jedno, ważne żeby być pod kontrolą, bo mogą mi wmawiać, że nie czuję bólu, ale chyba jednak ja wiem lepiej, co czuję i że coś się dzieje. Nie byłam w stanie podpisywać papierów podczas skurczu, co je bardzo irytowało, bo przeciągało kwestię w czasie. Chciałam być świadoma, co podpisuję, a podczas skurczu wszystko wirowało. Nie zgodziłam się podpisać wszystkiego, nie jestem głupią owcą, brak pokory został odebrany jako bunt i sprzeciw- zdrada stanu. Na pytanie JAKIE chcę znieczulenie, odpowiedziałam że nie chcę żadnego, znowu źle, że nie potulna, nie da z siebie zrobić bezwładne pacynki. Pierwszy raz w życiu założono mi wenflon, zaniepokojona zapytałam, co mi chcą podawać, kolejny raz uraziłam położną, bo przecież zna się i wie co robi. Wszystkie były takie niechętne do odpowiadania na pytania, a ja tylko chciałam wiedzieć co się dzieje, mieć kontrolę nad sytuacją. Byłam już na takim etapie, że musiałam się czegoś trzymać, kiedy skurcz przychodził. Lubego odesłały do domu, a mnie dały na sale porodową, zbadały niedelikatnie po raz kolejny, po czym przydzieliły do pokoju z dwoma innymi kobietami na patologii, bo tej nocy na pewno nie zacznę rodzić. Samo badanie (wetknięcie palca, a przecież ma przejść cała głowa- co usłyszałam parokrotnie) było bardzo bolesne, myślę że już wtedy miałam pękniętą szyjkę macicy i to dlatego. 18:20 mam się położyć (nie mogę leżeć), podczas skurczu mam kołysać biodrami (wyję z bólu), położna, którą mi przydzielili drze się, że mam nie przeszkadzać innym pacjentkom. Ja rodzę do cholery, prę od tylu godzin, a ta mi że mam być cicho, nie umiałam. Babeczki spoko, rozumiały, pocieszały, klnęły na babsztyla ze mną. Inna położna przyniosła mi czopki przeciwbólowe nie mające wpływu na dziecko. Wzięłam prysznic, nie pomógł, ale nie miałam ochoty spod niego wychodzić, gdyby ktoś się nie dobijał. Cały czas parłam, mimo to zaaplikowałam ten scopolan, nie pomógł. Przyszedł babsztyl (dla krótkiej charakterystyki podam, że krótkowłosa blondynka, surowa, nieprzyjemna) i powiedział, że wezmą mnie na salę porodową, ale tylko dlatego, żebym nie zakłócała spokoju współleżącym swoim jęczeniem. Pomyślałam, może w końcu dadzą mi urodzić. Ta miła położna pomogła mi przenieść część rzeczy, potem jej już nie widziałam.
Ale od brzegu. W dzień planowanego terminu porodu o 5:10 wypadła mi resztka czopu śluzowego i zaczęły się skurcze. Próbowałam obudzić Lubego, ale spał jak kamień, ani drgnął. Skurcze miałam od razu co 10 minut, od razu zmuszające do parcia. Jak się książe obudził poszliśmy (jeszcze o własnych siłach) do szpitala, mamy 15 minut spacerkiem, więc po drodze złapał mnie jeden skurcz, na który musieliśmy zrobić przystanek. W szpitalu podłączyli mnie pod KTG, nie byłam w stanie spokojnie uleżeć, bolało. Weszła położna, widząc mnie skręcającą się z bólu, zapytała, co się dzieje, ale stwierdziła, że jeśli jeszcze jestem w stanie mówić, to nie rodzę. Odesłali mnie do domu, Luby wyszedł, zostałam sama, a ból z każdą chwilą się nasilał, skurcze stawały się coraz częstsze. Zrobiłam sobie kąpiel, co było nie lada wyczynem, bo bojler nam wysiadł kilka tygodni wcześniej. Zagotowałam 11 czajników wody, gotując kolejny, poprzedni już stygł wlany do wanny. W końcu wody wystarczyło do zamoczenia porządnie pleców. Nie przyniosło ulgi, żadnej. Zdążyłam się ogolić. Nagle poczułam ostry ból, z ogromnym trudem udało mi się wyjść w końcu z wanny. Zaczęłam w lekkiej panice dzwonić do przyjaciółki, czy zna jakiś sposób żeby mi ulżyć, bo przecież w szpitalu powiedzieli, że nie rodzę. Kazała mi bezwzględnie dzwonić do mojej mamy. Do teraz nie wiem po co, ale byłam tak zrezygnowana, że posłuchałabym każdej rady. Mama kazała szorować do szpitala, natychmiast. Nie mogłam dodzwonić się do Lubego, kretyn nie odbierał komórki. Płakałam z bólu i rozpaczy, nie chciałam jechać sama, miałam wrażenie że urodzę za chwilę, chciałam żeby był. W końcu po kolejnym telefonie mamy z ponagleniem i coraz boleśniejszych skurczach, dałam za wygraną, była 16:50, zadzwoniłam pod 112. Ledwie byłam w stanie wydusić z siebie dane, skurcze miałam co ok 2-3minuty jak mi się wydawało i już faktycznie ledwo mówiłam przynajmniej podczas nich. Musiałam zamówić karetkę, bo wtedy mają obowiązek przyjąć Cię do szpitala choćby na obserwację, nie mogą powiedzieć że nie rodzę i mam wracać do domu. Karetka wezwana, Luby nadal nie odbiera, ogromny stres, przecież nie tak miało być. Nagle zadzwonił; że już jest niedaleko, wraca do domu więc nie odbierał już telefonu bo po co. Myślałam że go zabiję, rozszarpię własnymi zębami jak wilki. Dotarł w ostatniej chwili, kazałam mu jeszcze szorować na górę po torbę szpitalną. Sygnał karetki słychać było coraz bliżej, stałam na dole marznąc, w końcu przyjechali. Panowie byli na tyle mili, że pozwolili Lubemu jechać z nami, co jak się potem okazało jest niezgodne z przepisami. Zmierzyli mi skurcze, co 4 minuty jednak. Dotarliśmy na izbę przyjęć, zostałam tam przewieziona wózkiem inwalidzkim mimo że nie chciałam, bo stwierdzili, że już nie dam rady ustać.
I tu zaczyna się mój koszmar. Przyjmowała mnie ta położna, która wcześniej odesłała mnie do domu. Wprost powiedziała, że po co przyjechałam, przecież mówiła że nie rodzę. Nogi się pode mną ugięły, poczułam że nie otrzymam wsparcia ani pomocy. Zbadały mnie, tylko 1,5 cm rozwarcia, z czym ja się do nich zgłaszam?! Z naganą w głosie oznajmiono mi, że nie dostanę miejsca na porodówce, a wezmą mnie na oddział ginekologiczny. Wszystko mi było jedno, ważne żeby być pod kontrolą, bo mogą mi wmawiać, że nie czuję bólu, ale chyba jednak ja wiem lepiej, co czuję i że coś się dzieje. Nie byłam w stanie podpisywać papierów podczas skurczu, co je bardzo irytowało, bo przeciągało kwestię w czasie. Chciałam być świadoma, co podpisuję, a podczas skurczu wszystko wirowało. Nie zgodziłam się podpisać wszystkiego, nie jestem głupią owcą, brak pokory został odebrany jako bunt i sprzeciw- zdrada stanu. Na pytanie JAKIE chcę znieczulenie, odpowiedziałam że nie chcę żadnego, znowu źle, że nie potulna, nie da z siebie zrobić bezwładne pacynki. Pierwszy raz w życiu założono mi wenflon, zaniepokojona zapytałam, co mi chcą podawać, kolejny raz uraziłam położną, bo przecież zna się i wie co robi. Wszystkie były takie niechętne do odpowiadania na pytania, a ja tylko chciałam wiedzieć co się dzieje, mieć kontrolę nad sytuacją. Byłam już na takim etapie, że musiałam się czegoś trzymać, kiedy skurcz przychodził. Lubego odesłały do domu, a mnie dały na sale porodową, zbadały niedelikatnie po raz kolejny, po czym przydzieliły do pokoju z dwoma innymi kobietami na patologii, bo tej nocy na pewno nie zacznę rodzić. Samo badanie (wetknięcie palca, a przecież ma przejść cała głowa- co usłyszałam parokrotnie) było bardzo bolesne, myślę że już wtedy miałam pękniętą szyjkę macicy i to dlatego. 18:20 mam się położyć (nie mogę leżeć), podczas skurczu mam kołysać biodrami (wyję z bólu), położna, którą mi przydzielili drze się, że mam nie przeszkadzać innym pacjentkom. Ja rodzę do cholery, prę od tylu godzin, a ta mi że mam być cicho, nie umiałam. Babeczki spoko, rozumiały, pocieszały, klnęły na babsztyla ze mną. Inna położna przyniosła mi czopki przeciwbólowe nie mające wpływu na dziecko. Wzięłam prysznic, nie pomógł, ale nie miałam ochoty spod niego wychodzić, gdyby ktoś się nie dobijał. Cały czas parłam, mimo to zaaplikowałam ten scopolan, nie pomógł. Przyszedł babsztyl (dla krótkiej charakterystyki podam, że krótkowłosa blondynka, surowa, nieprzyjemna) i powiedział, że wezmą mnie na salę porodową, ale tylko dlatego, żebym nie zakłócała spokoju współleżącym swoim jęczeniem. Pomyślałam, może w końcu dadzą mi urodzić. Ta miła położna pomogła mi przenieść część rzeczy, potem jej już nie widziałam.
I tak zostałam sama na porodówce z przyciemnionym światłem. Było mi zimno, a tam otwarte okno, nie miałam już siły wstać. Nikt do mnie nie zaglądał. Leżałam i wyłam na co gorszych skurczach co chwilę. Mimo oziębłości położnej miałam ochotę co chwilę po nią dzwonić pod byle pretekstem, bo zaczęłam się bać. To tak długo trwało, bałam się że coś jest nie tak, a one miały mnie gdzieś, mnie i moje Maleństwo. Za ścianą rodziła inna kobieta, darła się. W pewnym momencie położna weszła i położyła mnie na łopatki tekstem "Ja wiem, że panie się tak przez ścianę adorujecie...". Poprosiłam o lewatywę, położna stwierdziła, że mam opróżnioną kiszkę stolcową, ale łaskawie mi lewatywę wykonała, po czym... nie pozwoliła mi siedzieć w łazience. O 23 pani ginekolog powiedziała, że mogę po kogoś zadzwonić, bo przecież mam prawo. To była prawdziwa ulga z dwóch powodów. Po pierwsze w końcu Luby mógł do nas dołączyć, a po drugie użyła zwrotu "przy porodzie", co oznaczało że w końcu uznały, że faktycznie rodzę. Zadzwoniłam i zaczęłam nasłuchiwać. Przyszedł. Rozwarcie rosło. Zostawiły nas samych. Ja cały czas parłam, a że nie pozwolono mi się wypróżnić po lewatywie... Położna była wielce zniesmaczona i dała mi to odczuć, wręcz oburzona, że robię pod siebie. Zanieczyszczałam tak przez następne godziny kolejne podkłady. Krzyczała, że mam nie przeć, że zrobię dziecku krzywdę, że będzie niedotlenione. Obudziła we mnie wyrzuty sumienia, zaczęłam się naprawdę bać, nie umiałam nie przeć, starałam się oddychać, ale niewiele to moje oddychanie dawało. W między czasie BEZ MOJEJ ZGODY, a wręcz WBREW WOLI podano mi relanium, okłamując mnie co do zawartości kroplówki, żebym tylko pozwoliła sobie ją podłączyć, potem dostałam także (kolejność przypadkowa) paracetamol, natrium chloratium, naloxon (a nie zgodziłam się na żadne narkotyczne substancje) i ultivę, oksytocynę i dolargan (żadnych narkotycznych, hm?). Dla mniej zorientowanych dostawałam znieczulenie ogólne przez wenflon i miejscowe wstrzykiwane w okolice krocza. Kiedy w końcu pozwoliły mi przeć, zawzięłam się z całej siły i dałam radę w kilka razy (w trakcie mnie nacięły, na co też nie wyraziłam zgody więc usłyszałam, że one mnie nie zszyją jak pęknę i jak chciałam rodzić na swoich warunkach, to trzeba było samemu w domu. Na ostatnie wypchnięcie główki dostałam oksytocynę właśnie. Nagle zaroiło się w pokoju od położnych. Jedna wytarła mi głowę i ręce mokrą ligniną, byłam jej wdzięczna, podziękowałam, a moja rzuciła kolejny cyniczny komentarz. Wypieranie dziecka było przyjemne, nie miałam co prawda porodu orgazmtycznego jak niektóre Panie (może to dlatego że jak większość kobiet mam tendencje raczej do orgazmów łechtaczkowych niż pochwowych), ale bardzo przyjemne było zwłaszcza wypieranie barków. O 4:22 dnia następnego urodziła nam się córka.
Na tym nie koniec, bynajmniej. Rzuciły mi Małą na brzuch ale na mgnienie oka tylko. Wychodząc zaczęła oddawać smółkę, zanieczyściła wody płodowe (o tym że były zielone dowiedziałam się 2 dni później, bo nie raczyły mnie informować, co się dzieje, nikt do mnie nie mówił), całą mnie, łóżko i jedną z położnych. Nigdy nie widziałam, żeby dziecko wydaliło tyle smółki. Ważyły ją już po, więc wyszło mniej. Nie pozwoliła blerwa Lubemu zrobić nam zdjęć, udało mu się jedno komórką zdążyć, ale zamazane, bo go opieprzała i się chłopak nie skupił. Urodziłam łożysko, okazało się, że czeka mnie łyżeczkowanie, wtedy też zauważyły pękniętą szyjkę. Poprosiłam o pojedynczy pokój, tatusiek zabrał naszą Myszkę do niego, a mnie czekał dalszy ciąg przyjemności. Szycie. Wyszłam na histeryczkę przez ten poród. Trudno, właściwie to nią jestem. Przeprosiłam za swoje zachowanie, choć czułam że to ta położna powinna mnie przepraszać. Ja rozumiem, że już dawno skończyła się jej zmiana, a ja tu nadal rodzę i nie puszczam jej do domu, ale może poszłoby szybciej, a na pewno milej, jeśli ktoś by mnie tam słuchał i zwracał na mnie uwagę. Krocze to tylko na 0,5 cm mi przecięły, nawet nie poczułam (Mała miała 33cm obwodu główki). Natomiast jak zaczęły szyć to trwało to godzinę, bo po zeszyciu krocza, trzeba było zeszyć rozwalone przez zbyt długie (niemożliwe!) parcie aż do odbytu i tą szyjkę w środku nieszczęsną. Stwierdziły z obawą o kolejny bunt, że bez znieczulenia to nie przejdzie. Ku ich zaskoczeniu powiedziałam, że teraz mogą mi podawać co chcą, byle się szybko metabolizowało, żeby nie zostało w mleku. Podały miejscowe i ogólne. Pobabrały się, skończyły. Położna podjechała wózkiem, a ja chojrak, że nie trzeba, po co, dobrze się czuję, po czym wstałam i... to ja może jednak skorzystam ("zamigotał świat tysiącem barw" i zawirował, to jednak był wysiłek).
Było mi bardzo przykro, że w tak ważnej dla mnie chwili, przy tak istotnym wydarzeniu asystuje mi nieprzyjazna osoba. Spieprzyła mi cud narodzin i nie umiem się tego wyzbyć, może ten post pomoże.
Wreszcie dołączyłam do tatusia tulącego wykąpaną już córeczkę, naszą Myszkę. Podałam cyca, a jakże, bez problemu się przyssała, szkoda tylko że każda położna mówiła co innego i dopiero w 3. dobie mi jedna dobrze doradziła jak podawać pierś. Tyle że do tego czasu miałam już strasznie poranione sutki, a można było tego uniknąć. Spędziliśmy 2,5 doby w szpitalu w trójkę, potem wyszliśmy do domu. Połóg bezbolesny, bezproblemowy, zupełnie inaczej sobie to wyobrażałam. Myślałam np że rana szyta boli tak samo, bo nigdy nie miałam nic szytego. Nie boli, nie piecze też przy oddawaniu moczu, trzeba sobie chyba wmawiać żeby tak czuć. Generalnie jest ok, pomimo że mam to do siebie, że cackam się ze sobą jak z jajkiem. Wyszliśmy do domu. Atmosfera bez zmian, siekierę możnaby powiesić. Jakby mieszkało ze sobą dwoje obcych ludzi, w dodatku niebardzo się lubiących. Doprowadzał mnie do szału, prowokował przez kilka dni, w końcu, jak zaczął rzucać moimi rzeczami (a właściwie pożyczonymi) patrząc mi głęboko w oczy i czekając jak zareaguję, rzucając kolejną rzeczą, z zastygłą miną, dostał w pysk. Nie odzywaliśmy się kilka dni. Zasugerowałam, że powinniśmy porozmawiać. Kiedy w końcu był gotowy na rozmowę, powiedziałam, że jeśli czeka na moje przeprosiny to się nie doczeka, bo w ogóle nie czuję się winna po tym, jak się zachowywał. Źle mi z tym, że dałam się podejść i sprowokować, ale już naprawdę mu się należało, zachowywał się jak palant, nawet w chwilach, w których powinien mnie wspierać. To już mam nadzieję za nami, zostawimy to daleko i niech nie wraca. Teraz jesteśmy jak rodzina.
No i mamy takiego ssako-gryzonia słodkiego w domu. Już jest śliczna, nie taka poporodowa wymęczona. Śpi właśnie w swoim łóżeczku grzecznie. Teraz to ona jest pępkiem świata i już tęsknie do chwil takich jak pójście do przedszkola, czy bunt nastolatka. Niech nam komplikuje codzienność do woli, byleby się ciekawie i szczęśliwie żyło.
I tym właśnie komentarzem zniechęciłaś mnie do ciąży i porodu :)
OdpowiedzUsuńAle Wam życzę samych wspaniałych chwil z Maleńką i ze sobą :-)
Ja Cię doskonale rozumiem. MImo że sama nie miałam tak traumatycznych przeżyć to rozumiem, jak się czujesz.
OdpowiedzUsuńMiałaś koszmarny poród, nie oszukujmy się. Ale dałas radę :)
Jeśli chodzi o Lubego to wiesz co? Nie pochwalam przemocy, ale Ty masz rozchwianie hormonalne, wypadałoby mieć w kims oparcie. Jesli Ci go nie dawał i zachował się jak prostak, to widocznie prostackie argumenty na niego działają. Nie odczuwaj wyrzutów sumienia.
Macie maleńkiego ssaka w domu i tak naprawdę teraz to się liczy. :)
Ja popękałam przy porodzie w środku, mimo że nic nie szczypało to najbardziej mnie bolał tyłek. Nikt nie mówił, że po porodzie to tyłek boli najbardziej, bardziej od pękniętego krocza. :P
No rzeczywiście nieciekawy poród miałaś. Ja biorę (jak się uda) ze sobą mamę, ona nie pozwoli mnie 'skrzywdzić' oj nie.
OdpowiedzUsuńCo do Lubego, nie widziałam tej sytuacji, ale podejrzewam, że bez powodu to On nie dostał. Skoro mu się należało to nie żałuj, w końcu trochę krwi Ci napsuł. Trzymam za Was kciuki cały czas. Na pewno stworzycie szczęśliwą rodzinkę ;-)
Znalazłam tego bloga w sumie przez przypadek, porodu współczuję, ale najważniejsze, że Maleństwo jest już z Tobą :)
OdpowiedzUsuńZaniepokoiła mnie jednak sprawa Twojego mężczyzny, gdyż sama jestem dzieckiem ludzi, którzy nie do końca się ze sobą dogadywali na początku.. Teraz ja mam 20 lat, oni są 21 po ślubie.. Tylko czekam, żeby od nich się wreszcie uwolnić, już jestem na dobrej drodze, do końca roku się wyprowadzam. Kocham mamę, ojca nienawidzę. Za to ile mama przez niego musiała się napłakać, nacierpieć i poradzić z wychowaniem moim i mojego brata, bez jego wsparcia.. Niestety, moja mama za późno się obudziła, że tata się już nigdy nie zmieni.. Może chociaż Ty przemyśl sprawę i pamiętaj, że dla dziecka nie ma nic gorszego, niż rodzice, którzy nie rozumieją i nie wspierają siebie nawzajem.. Ja wolałabym, żeby się rozwiedli, kiedy byłam mała i niewiele rozumiałam, niż teraz wiecznie kłócili. Pozdrawiam Cię ciepło i życzę wszystkiego dobrego :* A.
Jestem wstrząśnięta Twoimi przeżyciami. Lubego nie będę komentować, bo brak mi słów, ale skoro nadal piszesz o nim 'Luby', to mam nadzieje że jest lepiej.
OdpowiedzUsuńZachowanie szpitala i personelu powinnaś gdzieś zgłosić, na jakiś forach opisać, przeciez tak nie moze być!
Cos takiego też znalazłam, gdzieś chyba czytałam, że jesteście z Krakowa, ale jeśli nie, to może jakaś podobna grupa pomoże uporac się z tą traumą. http://www.rodzicpoludzku.pl/Wydarzenia-zaproszenia/Grupa-wsparcia-dla-kobiet-po-trudnym-porodzie.html
pozdrawiam, jesteś bardzo dzielna.
W perspektywie całego Waszego życia razem, poród i pobyt w szpitalu to zaledwie mgnienie. Nie warto do niego wracać. (piszę te słowa, choć mnie czasem dopadają traumatyczne wspomnienia z porodu M-ki)
OdpowiedzUsuńTo jest naprawdę przykre jak w niektórych szpitalach traktują rodzące, współczuję Ci tych przeżyć, można się zrazić na przyszłość. Ja nie mam złych wspomnień, miałam bardzo fajną położna i teraz też mam nadzieję, że trafię na dobrą zmianę. Trzymajcie się cieplutko:)
OdpowiedzUsuńMatko, przy Twoim to moj porod wydaje sie latwy i bezproblemowy... Katastrofa jak bezosobowo i nieprzyjaznie potraktowal Cie personel! Popsuli Ci wspomnienie, ktore powinno byc przeciez jesli nie piekne, to chociaz pozytywne. Narodziny dziecka, to dla kobiety jedno z najwazniejszych wydarzen w zyciu! Mam nadzieje, ze wyrzucenie tego wszystkiego z siebie pomoglo.
OdpowiedzUsuńCo do Lubego, to napisze tylko, ze widocznie sobie zasluzyl. ;)
A wystarczyło, by któraś położna wytłumaczyła Ci jak masz oddychać i co możesz robić, by ulżyć sobie w bólu. Szkoda, że żadna z nich nie zadała sobie tego trudu, bo przez to nie umiałaś poradzić sobie z uczuciem parcia już na początku porodu;( Smutne jest to, że głośno jest o akcji "rodzić po ludzku", a nadal traktuje się kobiety jak przedmiot, a nie podmiot tego cudownego wydarzenia, jakim jest poród. Ze mną tak postępowali prze porodzie I córki, przy drugim porodzie byłam mądrzejsza:) Pozostaje mi tylko życzyć Ci, byś szybko zapomniała o traumie, jaka Cię spotkała. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń