czwartek, 13 września 2012

Bez zmian na całej linii

Po dwóch tygodniach leżenia i szpikowania się hormonami, szyjka nadal się skraca. Dziś na wizycie po oględzinach, doktor zasugerował, że do soboty pewnie urodzę. Oby nie, dopiero od soboty będzie to ciąża donoszona. W każdym razie jeszcze się nie rozsypałyśmy z Miśką na dwa oddzielnie funkcjonujące organizmy, mój mały pasożycik siedzi sobie w środku. Właściwie to przeciąga się i rozpycha niemiłosiernie. Od lekarza dostałam zakaz dotykania brzucha (może wywołać skurcze). Poczułam się tak, jakby moje ciało było czymś obcym. Co znaczy, że nie mogę dotykać własnego brzucha?! No nic, mus to mus, tylko ciekawe jak teraz krem wetrę, a tylko on przynosi ulgę w napięciu skóry.
Wszyscy w ekscytacji, mamuśka obudziła się do kupowania prezentów. Uwaga! (dla wszystkich przyszłych babć, cioć itp) To uzależnia, wciąga jak wir, widzę po swoich. Ja na wyprawkę wydałam poniżej 400 zł (licząc z zaopatrzeniem apteczki itd), resztę ściągałam z darmowych ogłoszeń używanych rzeczy, a część dostałam, lub jeszcze dojedzie.
Ciuszki poprane, torba do szpitala prawie spakowana (nie mieszczę się), wózek częściowo wyczyszczony, butelki wysterylizowane, zakupy najpotrzebniejsze zrobione. Wciąż nie mamy kamery, tak mi szkoda, postaram się nabyć jak najszybciej.
Tylko jak? Pozbyłam się niepłacącego lokatora, ale teraz mieszkanie stoi puste, żadnych przychodów z niego, a więc i na wydatki nie ma. Stały problem u mnie. Jakoś to będzie.
Dopadła mnie w tym tygodniu zgaga przeokrutna, a już myślałam że obędzie się bez standardowych przyjemności ciążowych. Mam refluks od lat wysoki, więc jak teraz ta zgaga przyszła, to pali bezwzględna i cofa mi się, chce mi się wymiotować, nie mogę przez to w nocy spać (spójrzcie na godzinę zamieszczenia posta), wczoraj padłam w końcu o 6 rano, a o 9 byłam rozbudzona na nowo. Wiem, żadnych ostrych potraw, a jak już dopadnie to mleko/kefir/jogurt i migdały. Mleko faktycznie pomaga, ale wypite zaraz po posiłku. Kefir właśnie wypiłam i dla odmiany cofa mi się kefirem, więc skutek chyba marny, chociaż mniej pali.
Plan konieczny na jutro; wyszorować resztę części wózka, poprać resztę rzeczy dla Małej, dopakować co się da do szpitala, kupić wodę (ma się rozumieć, luby pójdzie), spróbować się wyspać, nie zaczynać rodzić. Całkiem znośnie.
A co u nas? Postawiłam veto, powiedziałam mu, że tak dłużej nie będzie, że jego zachowanie doprowadziło do tego, że nie chcę z nim być, wyjaśniłam dokładnie wręcz w punktach co mi nie pasuje i czego oczekuję. Efekt? Właściwie żaden, powiedział że "wraca po dobre", jeden wieczór/noc było miło, a potem wróciło do "normy". Krzyczy na mnie, wyżywa się, ma mi za złe, że chcę tu mieszkać, zacznie szukać mieszkania tam, prawie 500km od nas (nie dziwi mnie to, skoro już dawno postanowił tam zostać, pracować i podjąć studia od października). Jak widzicie nic nie jest w stanie nim wstrząsnąć, moje emocje i łzy, które z siebie wylewam usiłując z nim rozmawiać, spływają po nim jak po łabędziu (czemu zawsze kaczka?). Dlaczego więc nie wystawię delikwenta wraz z rzeczami za drzwi w trybie natychmiastowym? Z trzech powodów. Po pierwsze rozstanie z nim byłoby największą porażką w moim życiu, jest tym trudniej się poddać im więcej energii i czasu poświęciłam na walkę o nasz związek, jeśli to wszystko na nic, to większej klęski ponieść nie można. Po drugie, jest ojcem naszej córeczki, więc jeśli mielibyśmy się rozstać, chcę zrobić to w sposób możliwie bezbolesny, nieagresywny. On już zawsze będzie częścią mojego życia, nie chcę konfliktu. A po trzecie i najgłupsze, wciąż łudzę się że coś w nim drgnie, że zacznie mnie traktować, jak przed ciążą, szanować, przemyśli, za tydzień, dwa, po porodzie. Mam też w głowie fakt, że gdybyśmy przeczekali nawet w takiej atmosferze kolejne pół roku, może trochę dłużej, a max 2 lata, moglibyśmy znów być naprawdę razem, tylko co przez ten czas zostałoby między nami? Nie chcę za nic sytuacji, kiedy maleńka istota, za którą biorę odpowiedzialność zaczęłaby życie w atmoswerze kłótni i wrogości. On jest w stosunku do mnie najzwyczajniej złośliwy, jak przedszkolak próbuje pokazać mi że mnie nie lubi i zrobi mi na złość, a ja jak dobra pedagog wytrwale tłumaczę, że tak nie wolno, że to sprawia przykrość...tak właśnie widzę teraz naszą relację. Pozostając z nim w związku, pozostaję więc z dwiema opcjami; albo będę wyrachowana (i tak samo złośliwa jak on), albo dobroduszna (i nie zwracając uwagi na jego przykre zachowanie, będę dla niego najlepsza, jaką potrafię być). Na pierwsze nie pozwala mi uczciwość, godność i zmęczenie sytuacją, na drugie charakter. Strategia sobie, a jak w grę wchodzą emocje, przestaje mieć znaczenie. Doszłam do wniosku, że rozstać się zawsze można, więc lepiej odłożyć to jako opcję naprawdę ostateczną, bo po niej już szans nie będzie. Nadal nie wiem co robić. W jaki sposób nas wyratować, jak go obudzić, jak się zapanować nad swoimi emocjami, stresem, czego jeszcze spróbować. Łudzę się, że może Mała zrobi to za nas. Co jeszcze ma szansę podziałać??
Od wczoraj zaczęłam naprawdę wyczekiwać przyjścia Miśki na ten świat, tzn przyjścia już. Dołączy do M-ek ;) Myślałam że złapie mnie stres i lęk przed porodem, ale nadal nie widzę go jako potwora. Nie wiem, czy ze mną coś nie tak, ale mam wrażenie, że nie takie rzeczy jestem w stanie znieść i że dla mnie poród będzie związany raczej z ulgą niż bólem, zobaczymy. Plan porodu mam w głowie jeszcze sprzed ciąży, zakładając że wszystko będzie szło po mojej myśli, chcę rodzić w pozycji wertykalnej, bez żadnych wspomagaczy i znieczuleń. Oksytocyna tylko wytworzona naturalnie przez mój organizm, żadnych dolarganów i innych świństw. GBS mi wyszedł ujemny (to płatne badanie, ale warto zrobić, żeby profilaktycznie nie raczyli dodatkową chemią), więc antybiotyku też nie muszą podawać. Nie chcę nacinania krocza, ani cesarki oczywiście. To tak w skrócie, wiem że wszystko zależy od przebiegu porodu i wyklaruje się w trakcie, może np. ból będzie nie do zniesienia i znieczulenie stanie się upragnioną fatamorganą, albo coś pójdzie nie tak i skończymy szybką cesarką, oby nie. Nie wiem czy zdążę dać znać jeszcze przed wycieczką do szpitala, ale na pewno dam po. Kto wie, może jeszcze przenoszę tę ciążę.

3 komentarze:

  1. Hej, nia miałam ostatnio neta, ale strasznie byłam ciekawa jak się czujesz. Widzę,że bez większych zmian, szkoda. Mam wrażenie, że Twój partner jest przy Tobie, ale tylko po to by ten poród w końcu wywołać. Jak on może tak patrzeć jak Ty się męczysz, powinien Cię wspierać, a nie dobijać. Tak jak Ty, mam nadzieję, że po urodzeniu córci coś go tknie i się zmieni.
    Jeśli chodzi o poród to nieźle to sobie zaplanowałaś, o wszystkim pomyślałaś. Też myślę podobnie, ale w praktyce mi to raczej nie wyjdzie, mały nie jest mały, ale ja za to tak. Więc bez znieczuleń, nacinania czy cesarki się chyba nie obejdzie, chociaż bym chciała.
    Życzę jak zwykłe dużo wytrwałości i cierpliwości do faceta przede wszystkim ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Złotych rad Ci nie dam, bo sama będziesz wiedzieć, co dla Was najlepsze. Ale gorąco trzymam kciuki! I mam nadzieję, że poród będzie taki, jak sobie wymyśliłaś - moje wyobrażenia życie zweryfikowało, ale w perspektywie czasu, wszystkiego, co dzieje się dzięki M-ce, to nieistotne. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Miśka?;) ładnie...
    Niech wszystko się dobrze układa...Nie wiem dlaczego nie chcesz nacinania krocza(miałam)- czasem to lepsze, niż rozerwanie.Buźka

    OdpowiedzUsuń

Wyraź swoje zdanie.